Projekt Lulu dla dziewcząt, czyli co robiliśmy w Mwanzie, cz. 1

Nasz pierwszy dzień w Mwanzie spędziliśmy na spotkaniu w parafii, o którym pisała już Paulina, więc nie będziemy tego powtarzać. Dzień później jednak ona wyjechała z powrotem do Bugisi (gdzie my pojawimy się już niedługo), a my zostaliśmy w domu regionalnym SMA z jego szefem, ks. Januszem i misjonarką świecką, Jolą.

Oboje mieszkają w Tanzanii od ładnych paru lat, ks. Janusz dodatkowo urzęduje w Mwanzie, więc przewodników mieliśmy najlepszych z możliwych.

W poniedziałek wybraliśmy się na wycieczkę do miasta - głównie w celu zakupu tanzańskich kart do telefonu. Dzięki nim mamy kontakt ze sobą i z resztą świata - internety są wszędzie. Wrażenie zupełnie innego miasta - głośnego, tłumnego, rozkrzyczanego i z absolutnie szalonym ruchem ulicznym (wyobrażacie sobie 12-osobową grupę przechodzącą "na pałę" przez środek ronda i zatrzymującą samochody nim jadące?) sprawiło, że faktycznie poczuliśmy, że jesteśmy w innym świecie i innej kulturze.
Popołudnie spędziliśmy na przygotowywaniu kolejnych dni - tym razem już spotkaniowych, więc było dużo spokojniej.

Następny dzień przewidywał spotkanie z dziewczynami z projektu Lulu, prowadzonego przez holenderską wolontariuszkę Corine. Lulu w suahili oznacza perłę, a projekt zrzesza dziewczyny, które ze względu na zajście w ciążę zostały wyrzucone ze szkoły. Ponieważ właściwie nie mają już szans na normalną edukację, projekt daje im umiejętności manualne dotyczące rękodzieła (szycie drobnych maskotek, sakiewek, korali, wyrabianie toreb i kartek okolicznościowych, szydełkowanie), ale także dostarcza im podstawowych wiadomości dotyczących planowania drobnego budżetu i oszczędzania, znalezienia pomysłu na drobny biznes i wdrożenia go w życie, informacji dotyczących zdrowia i higieny - zarówno własnej, jak i dziecka, którym się opiekujemy. W tym momencie w różnych okolicach Mwanzy działa ok. 10 takich grup, prowadzonych przez absolwentki poprzednich edycji.

Naszym zadaniem było przybliżyć dziewczynom Polskę i Światowe Dni Młodzieży. Zrobiliśmy to za pomocą dwóch prezentacji oraz przy współudziale naszych cudownych tanzańskich przyjaciół - Steve'a, Carolyne i Furahy, którzy nie tylko dzielnie tłumaczyli nasze słowa na suahili, ale też opowiadali wiele o swoim doświadczeniu, które wynieśli z Polski w zeszłym roku - zarówno z ŚDMów, jak i z późniejszej pielgrzymki do Częstochowy. Na koniec spotkania mogliśmy wysłuchać trzech pięknych świadectw - Ola, Steve i John (jeden z semianrzystów z Korei Południowej) podzielili się z nami doświadczeniem Boga w swoim życiu.

Później to dziewczyny przejęły rolę prowadzących - najpierw napoiły nas i nakarmiły tradycyjnymi potrawami czyli ciapatą (naleśniki z mąki kukurydzianej i wody) i pączkami (których nazwy nie pamiętam), a następnie popracowały nad naszymi zdolnościami manualnymi, pokazując nam jak uszyć przywieszki w kształcie serduszka. Udało się to całej naszej grupie, z czego byliśmy bardzo dumni. Dziewczyny trochę po nas poprawiały, ale i tak mówiły, że dobrze nam idzie. Chociaż chyba było to trochę na zachętę, bo do ich wyrobów (które na koniec mogliśmy zamówić) nasze nawet się nie umywały...

Dzień zakończyliśmy kolejnym spacerem na pobliskie wzgórza nad Jeziorem Wiktorii - tym razem obejrzeliśmy zachód słońca i miejsce upamiętniające ofiary katastrofy promu z 1996 roku. Po (bardzo szybkim) zapadnięciu zmroku wzięliśmy jeszcze udział we mszy św., odprawianej - jak codziennie - w języku angielskim.

Następny dzień przyniósł nam mnóstwo radości, bo spędziliśmy go na zabawie z dziećmi.

Ciąg dalszy nastąpi... już bardzo niedługo!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Tanzania tak daleka i tak bliska.

Tanzania – kraj Kilimandżaro, żyraf i… ogromnego ubóstwa